Nie Zbrodnia i nie Kara

W skrócie o tym – jak pomagam osobom uzależnionym

Pracę z osobami uzależnionymi zaczynałam od wolontariatu. Traktuję ją jako misję, do której podchodziłam z bardzo dużą pokorą. Byłam też bardzo ciekawa. Ciekawa każdego człowieka – jego historii, przekonań, emocji… Te dwie cechy – pokora i ciekawość – towarzyszą memu podejściu do pacjentów od lat. To mi pomaga w staraniach o to, by w kontakcie terapeutycznym czuli się bezpiecznie.
Nie chodzi tu o uległość, zawahanie czy nieśmiałość, ale o stworzenie odpowiedniej relacji. Mój superwizor opisał „to coś” w moim podejściu jako niezaborczą życzliwość i myślę, że bez względu na cały wachlarz technik i metod, których się nauczyłam i mam nadzieję jeszcze nauczę, jest to właśnie to, co – nieskromnie uważam – powinien mieć każdy terapeuta uzależnień.
Cieszy mnie, o czym po raz kolejny piszę, cytując kogoś mądrego:), że „leczenie odwykowe” w Polsce zmienia się i przede wszystkim, że zmienia się podejście do pacjentów, które mnie raziło. Pomimo bowiem moich romansów z traumą i innymi dziedzinami psychoterapii, nigdy nie porzuciłam macierzy i przyjmuję wiele osób uzależnionych. Tym bardziej, że związek uzależnienia z traumą jest jak związek słońca z opalenizną, pszczół z miodem czy iglo ze śniegiem – nie ma uzależnienia, które powstało bez traumy, nie ma traumy, od której nie chciałoby się uciec…

„Po pierwsze – nie zapominaj kim jesteś”

Tak jak pierwszych miłości, nie zapomina się chyba pierwszych sesji terapeutycznych. Z okresu wolontariatu pamiętam uczucie, które towarzyszyło mi podczas rozmów z pierwszym pacjentem. Pomyślałam, że tak wygląda chodzenie po linie – uzależniony balansuje niczym akrobata. W terapii balansowaniem nazywam proces, w którym pacjent zauważa swoje objawy i ograniczenia, ale upadnie, jeśli nie otrzyma wsparcia i pomocy w odnalezieniu swoich zasobów .
Pamiętam też, jak konsultowałam tego pacjenta z jedną z prowadzących szkolenie w zakresie terapii uzależnień. Powiedziała: „Ola, nie bój się, że zrobisz krzywdę pacjentowi tym, co mu powiesz. To są ludzie, którzy dużo przeszli i twoje słowa ich nie zabiją”. Nie miała złych intencji, chodziło jej o to, aby mnie uspokoić, abym była bardziej zdecydowana. Takie wsparcie ze strony koleżanki z długim stażem miało zapewne wówczas uzasadnienie, ale po latach praktyki uważam, że wielu terapeutów uzależnień za szybko czuje, że można „przejeżdżać walcem” ludzi z tym problemem, bo inaczej go nie dostrzegą.
Ci, którzy byli moimi pacjentami, albo znają mnie prywatnie wiedzą jaki mam temperament i że potrafię „wywalić coś prosto z mostu”. Nie zwykłam „chuchać” na pacjenta, ale od zawsze byłam zniesmaczona dehumanizacją osób, które wpadły w nałóg. Z jednej strony rozumiem, że od czegoś trzeba było zacząć terapeutyzowanie w Polsce, i chylę czoła przed tymi, którzy tworzyli programy szkoleniowe. Z drugiej strony miałam mieszane uczucia, gdy podczas zajęć grupowych, w których uczestniczyłam jako obserwator, pacjenci musieli przedstawić się jako: Andrzej alkoholik, Tomek alkoholik, Beata alkoholiczka…
W podejściu terapeutycznym, którego jestem zwolenniczką i które stosuję, osoba uzależniona przekonuje się o swoim uzależnieniu drogą rozbrojenia jednego z podstawowych psychologicznych mechanizmów – mechanizmu iluzji i zaprzeczeń.
Z zewnątrz wygląda tak, że pacjent oszukuje wszystkich dookoła, ukrywa lub minimalizuje swój nałóg, chce się „wybielić”. Tak naprawdę – najbardziej stara się oszukać sam siebie, bo próbuje uwierzyć w to, co sobie wymyślił żeby czuć się dobrze.
Sam mechanizm iluzji i zaprzeczeń to nic wyjątkowego. Większość z nas lubi myśleć o sobie dobrze, nie lubimy się wstydzić i czuć się winni. Tłumaczymy swoje błędy, obwiniamy innych, racjonalizujemy swoje kłamstwa, minimalizujemy straty etc. Ale są wśród nas również tacy, którzy nie znają sposobu radzenia sobie czy doświadczania uczucia ulgi bez chowania się za parawan w postaci narkotyku, alkoholu czy innego nałogowego zachowania.
Oczywiście, w pierwszej kolejności rolą terapeuty jest powstrzymanie destrukcji i „gaszenie pożarów”, ale nie zrozumieć źródła uzależnienia, to skazać pacjenta na zaleczenie objawów bez znalezienia szczepionki. Zawsze powtarzam – nie chodzi o to żebyś przestał pić, ćpać, grać etc. i był nieszczęśliwy, abstynencja to właśnie środek do szczęśliwego życia, ale żeby osiągnąć cel, trzeba zrozumieć czemu było tak źle, że musiałeś się znieczulić.
W czasie kierowania oddziałem i poradnią leczenia uzależnień co pewien czas prosiłam pacjentów o wypełnienie testów do diagnozy stylów przywiązania z dzieciństwa, przeżytych traum, kontaktu z emocjami, zaburzeń wynikających z przewlekłego stresu. Nie było tam odpowiedzi, z których wynikałoby, że w nałóg wpadł ktoś szczęśliwy, kto czuł się bezpiecznie, potrafił poradzić sobie z emocjami. Zdarzali się wśród badanych pacjenci mniej straumatyzowani, ale każdy z nich również miał w swojej przeszłości jakiś mrok, tęsknotę, niezrealizowaną potrzebę. Te ankiety tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że praca wyłącznie nad tzw. destrukcją, czyli oczekiwanie od pacjenta mówienia o swoim upadku wskutek nałogu, jest metodą wielce niedoskonałą, by nie powiedzieć – kiepską. To trochę tak, jakby kopać leżącego albo posypywać solą jego rany.
Zapytałam kiedyś kolegę, trzeźwiejącego alkoholika, o napis na breloku, który nosił – „pamiętaj kim jesteś”. Odpowiedział, że gdy alkoholik zapomina, że jest alkoholikiem, to wraca do picia, w związku z tym musi sobie o tym „przypominać”. Wzdrygnęło mną wówczas po raz enty – muszę pamiętać o swoim upadku, żeby nie upaść? Muszę pamiętać o bólu, żeby mnie nie bolało? A czemu nie nauczyć się chodzić – pomyślałam… A gdyby tak przeformułować taki imperatyw na: „Zastanowię się dlaczego mi źle i jak sobie z tym poradzić, w zdrowy dla mnie sposób”, „Zastanowię się czego mi brak i zrobię wszystko, żeby to sobie dać, zaleczę rany, żeby nie musieć się znieczulać”, etc.
Jednym z moich pacjentów, który szczerze cieszył się ze swojego zdrowienia – powiedział, że ważne dla niego było, że ani razu nie nazwałam go alkoholikiem i nie wymagałam tego od niego. Podkreślił, że było to dla niego ważne, bo sam chciał wyjść z nałogu, a bał się stygmatyzowania i zmuszania go do psychicznego biczowania się. Dla mnie to oczywiste – nie nazywam się Aleksandra – wrzodowiec, jeśli mam wrzody żołądka, ale jednocześnie chcę leczyć wrzody i być zdrowa. Uzależnienie mówi nam o pacjencie dokładnie tyle – było mi źle z moimi emocjami, było mi źle z samym sobą, szukałem bezpieczeństwa i ulgi. Człowiek nigdy nie jest swoim uzależnieniem.

Brak miłości i lęk przed nią – czyli „nie rusz mnie, nie zostawiaj”

„Teoria przywiązania zajmuje stanowisko, że nadużywanie substancji jest zarówno rozwiązaniem jak i konsekwencją upośledzenia zdolności w tworzeniu zdrowych więzi. Z tego wynika, że jeśli narkomani lub alkoholicy mają utrzymywać abstynencję i trzeźwość, muszą najpierw odłączyć się od swojej pierwotnej niszczącej relacji z substancją, a następnie rozwijać zdolności do zdrowego przywiązania w relacjach międzyludzkich.”
Philip J. Flores „Addiction as an attachment disorder”

Od momentu kiedy zaczęłam się zajmować i szkolić w zakresie psychoterapii traumy, wzmocniłam się w swojej pracy jako terapeuta uzależnień. To co wcześniej intuicyjnie czułam, uzyskało naukowy fundament.
Trauma praktycznie zawsze jest źródłem uzależnienia. Należy bowiem pamiętać, że może to być skutek nie tylko jednorazowego zdarzenia granicznego – zagrażającego życiu etc., ale też uraz w kontakcie z kimś bliskim. Kiedy np. w więzi z podstawowymi obiektami (rodzicami, opiekunami) dzieje się za dużo złego lub za mało dobrego, problem może być tzw. trauma relacyjna. Często pacjent mówi: „Niczego mi w życiu nie brakowało, mieliśmy co jeść, w co się ubrać, ale nigdy nie usłyszałem od matki, że mnie kocha”. Albo na pytanie o relacje z ojcem, słyszę: „No wie pani, jak to tato… jak trzeba było to dostałem lanie, ale jestem za to wdzięczny”. Mogłabym opowiedzieć dziesiątki historii, w których moi pacjenci początkowo nie dostrzegali niczego, co mogło implikować ich ucieczkę w nałóg. A źródłem traumy jest brak opieki, ciepła, miłości. Źródłem traumy może być dla dziecka rozhisteryzowana matka, a czasem matka, która na pozór jest spokojna, ale patrzy na dziecko i nie widzi, słucha a nie słyszy; rodzice, dla których dziecko jest niewidoczne, lub dla których dziecko jest przeszkodą wywołującą frustrację.
Deprywacja emocjonalna i lęk przed odrzuceniem to zdecydowanie najczęstsze schematy destrukcyjne, które „prześladują” moich pacjentów. Dziecko, które dorasta w przekonaniu, że jego potrzeby emocjonalne nie są ważne i nie będą zaspokojone, to w przyszłości często człowiek, który czuje się nieważny, słaby i zagrożony.
Nie zagłębiając się nawet w procesy emocjonalne, wystarczy dostrzec sygnały świadczące o rozregulowaniu układu nerwowego takiego pacjenta. Np. nie potrafi się uspokoić, bo nikt go tego nie nauczył, a w związku z tym jego mózg stale „przeczesuje” teren w celu detekcji ewentualnego zagrożenia. Wyobraźmy sobie jednak, że taki rozregulowany układ nerwowy nagle czuje coś, co powoduje rozluźnienie, otulenie niczym w ramionach czułej matki lub inne z doznań, na które czekał, których nigdy nie przeżył. Łatwo się domyślić, że będzie chciał to powtarzać, powtarzać i powtarzać. Aż się uzależni. Na szczęście większość straumatyzowanych relacyjnie osób nie sięga po alkohol i narkotyki, nie idzie ścieżką hazardu. Ale symptomy takiego deficytu mogą być przeróżne: kompulsywne zakupy, seks w celu rozładowania napiecia, uzależnienie od ryzykownych relacji, zajadanie się, głodzenie etc. Byle poczuć się lepiej, pacjenci wybierają różne strategie. W każdym przypadku to tylko kwestia preferencji układu nagrody w mózgu. Ale nikt nie podejmuje decyzji, że się uzależni. A skoro nie ma zbrodni, nie może też być mowy o karze.
Wyobraźmy też sobie, że ktoś pierwotnie straumatyzowany trafia na terapię z przekonaniem, że musi „odstawić” nałogowe zachowanie, albo dlatego, że mu kazano. Jeśli celem terapii będzie jedynie utrzymanie abstynencji, może się to udać i udaje się wielu osobom. Jeśli jednak chodzi nam o nową jakość życia, o szczęście – terapeuta musi mu również pomóc wyjść z traum.
Nie daję pacjentom miłości ich nieobecnych matek, nie daję im bezpieczeństwa, którego nie dostali od swych agresywnych ojców, ale daje im zrozumienie, akceptację, których wcześniej nie dostali. Moi pacjenci często boją się bliskości, bo mają w sobie dużo lęku przed odrzuceniem. Niektórzy unikają miłości, inni wiążą się z rozsądku. Boją się emocji, które będą nimi targać jak huragan, nie chcą też przeżywać wypalenia. Kiedy wdają się w takie relacje na początku swojego zdrowienia, rzeczywiście, często kończy się to dla nich nawrotem choroby. Ale później, kiedy nauczą się swoich emocji, stawiania granic i wyrażania uczuć; kiedy „rozliczą” się z upiorami dzieciństwa i wieku dorastania – chcą i potrafią żyć bez znieczulania się.
Podobnie prowadzę terapię uzależnień, które wynika a z nieradzenia sobie ze skutkami traum jednorazowych lub doznanych w dorosłym życiu – np. dla pacjentów z zespołem stresu pourazowego, po wypadkach i wszelkiego rodzaju tragicznych przejściach. Tacy pacjenci również potrzebują ulgi i bezpieczeństwa, a terapeuta musi im to bezpieczeństwo dać.

Aleksandra Suchocka-Zakrzewska

psycholog, psychotraumatolog, specjalista psychoterapii uzależnień, terapeuta EMDR (practitioner)